Internistę można inaczej nazwać, ale nie można go zastąpić

Nasze Zdrowie III
Dodatek promocyjno-reklamowy do RZECZPOSPOLITEJ.
nr 212 (6895) 9 września 2004 r.


XXXV Zjazd Towarzystwa Internistów Polskich, 9-12 września, Katowice

Internistę można inaczej nazwać, ale nie można go zastąpić

Rozmowa z prof. dr. hab. med. Eugeniuszem Józefem Kucharzem, prezesem elektem Towarzystwa Internistów Polskich

Kto to jest internista?

Internista to wysoko wyszkolony lekarz, który mając dobre zrozumienie podstaw patofizjologicznych umie prowadzić diagnostykę i terapię większości chorób osób dorosłych, nie wymagających stosowania metod zabiegowych. Internista widzi chorego całościowo, prowadząc leczenie uwzględnia stan całego organizmu i inne determinanty dobrostanu chorego (psychiczne, społeczne, środowiskowe itp.), umie współpracować z lekarzami wąskich specjalności oraz lekarzami dyscyplin zabiegowych i koordynować działania całego zespołu leczącego.

Skoro internista to tak dobry lekarz, dlaczego mówi się o kryzysie interny?

Kryzys medycyny wewnętrznej, czyli interny to nie wynik jej słabości, a jedynie błędnego pojmowania jej roli w strukturach ochrony zdrowia i w świadomości społecznej. Interna rozwijała się od początku XX wieku, a w latach 60-70. tego wieku nagromadzenie wiedzy i rozwój metod diagnostyczno-terapeutycznych spowodowały, że dla celów początkowo badawczych, a potem usługowych, zaczęły wyodrębniać się tzw. wąskie specjalizacje, zwane też podspecjalizacjami internistycznymi. Ich osiągnięcia są mocno nagłaśniane i łatwo docierają oraz przemawiają do wyobraźni społeczeństwa. W tym kontekście internista był postrzegany jako bliżej nieokreślony lekarz ogólny. W wielu krajach to zjawisko już minęło. Stało się to za sprawą racji społecznych i ekonomicznych. Pacjenci leczeni przez jednego lub kilku specjalistów mieli poczucie, że lekarze ich leczący nie widzą ich jako „całych” ludzi, a jedynie jako sumę narządów, co więcej zalecenia poszczególnych lekarzy mogły być niespójne, a nawet sprzeczne ze sobą. W szpitalach na oddziałach niezabiegowych leczenie przez specjalistów było zbyt drogie, a jednocześnie nie dające oczekiwanych rezultatów. W tej sytuacji w Stanach Zjednoczonych stworzono nową nazwę – hospitalista – czyli internista, który – jak wyliczono – rozpoznaje i leczy skutecznie ponad 80% chorych nie wymagających stosowania metod niezabiegowych. Jest jednocześnie tańszy. Podobnie jest w lecznictwie otwartym. W wielu krajach następuje gwałtowny powrót do specjalności określanej jako generalista. Wszyscy są dobrze wyszkolonymi internistami. Internistę można nazwać inaczej, ale nie można go zastąpić.

Co zatem należy robić, ale poprawić sytuację?

Uważam, że działania powinny dotyczyć kilku sfer: świadomości społecznej, struktur organizacyjnych, a także stałego doskonalenia internistów. Jeżeli chodzi o świadomość społeczną, to przede wszystkim należy uświadamiać, że człowiek to nie tylko bardzo skomplikowany, ale też niezwykle silnie wewnętrznie zintegrowany układ biologiczno-psychiczno-społeczny. Praktycznie choroba każdego narządu ma swoje odbicie we wszystkich innych. Należy też wyjaśniać, kim jest internista i jaka jest jego rola. Na pewno błędem jest przeciwstawianie internisty lekarzom wąskich specjalizacji i lekarzom pierwszego kontaktu. Wszyscy są oni bardzo potrzebni, lecz mają inne miejsce w strukturach lecznictwa. Tym samym dotykamy drugiego aspektu. Smutne, ale internista nie jest w niektórych rozwiązaniach organizacyjnych postrzegany jako specjalista! To nie tylko błąd, to dowód na całkowity brak zrozumienia celu i zasad organizacji opieki zdrowotnej. W końcu, interniści nie są też bez winy. Był czas, kiedy do nazwy oddział wewnętrzny dodawano nazwy podspecjalności. Było to z jednej strony wymuszone m.in. możliwością kształcenia lekarzy wąskich specjalności w tych oddziałach, ale także wynikało z poczucia, że taki oddział jest lepiej widziany przez pacjentów, a może i kolegów lekarzy. Doprowadziło to do stanu, kiedy niektóre uczelnie medyczne nie posiadały w ogóle kliniki internistycznej, a tylko kliniki wąskich specjalności. Ostatnio zaczęto dodawać ponownie nazwę „i chorób wewnętrznych”, ponieważ jest ona niezbędna, aby kształcić lekarzy internistów.

Ale nie nazwa jest najważniejsza…

Oczywiście, najważniejsze jest dobre wyszkolenie lekarzy i umożliwienie im wykonywania właściwej pracy. Nawet gdy nie będą się nazywali internistami, to życie zmusi ich do spełniania takiej funkcji w lecznictwie.

Czy zadania internisty nie może spełniać lekarz rodzinny?

To jeden z często popełnianych błędów. Lekarza specjalistę chorób wewnętrznych, a dodam, że jest to jedna z najtrudniejszych i najbardziej obszernych specjalności, zbyt często myli się z lekarzem ogólnym, co często jest rozumiane jako lekarz bez specjalności. Całkiem inne są też zadania lekarza rodzinnego niż internisty. Niestety, konsekwencją tego niezrozumienia jest oszacowanie wartości usług internisty, czasami zaskakująco nisko w zestawieniu z usługami kolegów z wąskich specjalności. Co więcej, lekarz chorób wewnętrznych nie jest nawet uważany za specjalistę.

Mówi pan profesor o wyszkoleniu internisty, jak ta sytuacja przedstawia się w Polsce?

W analizach globalnych złożonych zjawisk łatwo popaść w upraszczające uogólnienia. Uważam, że polscy lekarze są po studiach dobrze wykształceni. Dowodzą tego dobre pozycje, jakie zajmują wyjeżdżając za granicę i konkurując z kolegami z innych krajów. Podobnie, zestawienia wyników różnych zagranicznych egzaminów nostryfikacyjnych wskazują na wysoką pozycję absolwentów polskich uczelni medycznych. Pośrednio na to wskazuje też zainteresowanie obcokrajowców odbywaniem studiów lekarskich w Polsce, może trochę tańszych niż w krajach zachodnich, ale gwarantujących dobre przygotowanie do dalszej kariery. Przyjmując jednak takie kryterium należy zdać sobie sprawę, że uzyskane wyniki pozostają pod wpływem pewnej dodatniej selekcji. Osoby wyjeżdżające za granicę przygotowują się do tego szczególnie starannie. Nie ma jednak podstaw sądzić, aby absolwenci podejmujący pracę w kraju byli gorzej przygotowani. Na pewno są różnice pomiędzy ośrodkami, ale zmierza się do pewnego ujednolicenia czy standaryzacji procesu kształcenia. Wprowadzany egzamin państwowy (LEP), mimo że rodzi wiele kontrowersyjnych opinii, jest jednym z takich działań.

Rozmawiając z młodymi lekarzami można usłyszeć kilka uwag o kształceniu. Jedna z nich to rola czynnika osobowości nauczyciela w procesie kształcenia, są wybitne postacie wywierające ogromny wpływ na wychowanków, ale są też kliniki kształcące lekarzy anonimowo. Mniej jest natomiast uwag o słabym przygotowaniu praktycznym, coraz więcej absolwentów wie, że od ich wiedzy i umiejętności zależy ich przyszłość, a uczelnie wprowadzają tzw. indeks umiejętności praktycznych, których opanowanie jest niezbędne do przystąpienia do egzaminu końcowego.

Inną sprawą jest kształcenie lekarzy po studiach. Jest to proces stały i złożony. Doskonalenie zawodowe jest nie tylko moralnym obowiązkiem lekarza, wymogiem prawnym, ale winno być postrzegane jako inwestycja w siebie. Aby tak się stało, powinni to najpierw zrozumieć pacjenci i tutaj widzę dużą rolę tzw. mass mediów. Jeżeli zmieni się sposób oceny społecznej lekarza, a pacjent stanie się poszukiwanym klientem lecznictwa, to można oczekiwać, że pracodawca zatrudniający lekarza będzie zainteresowany, aby kształcił się on w sposób prawidłowy w procesie uaktualniania podyplomowego wiedzy i umiejętności. Istniejący system lecznictwa wcale nie preferuje dobrze wyszkolonego lekarza, co więcej dobry lekarz, przyciągający ciężej chorych (czyli wymagających większych nakładów finansowych na badania diagnostyczne i leczenie) jest często źle widziany przez swych zwierzchników, ponieważ jest przyczyną większych wydatków szpitala czy przychodni. Na dodatek mogą to być chorzy z innych regionów kraju, a rozliczenia międzyregionalne nie zawsze przebiegają sprawnie.

W zakresie szkolenia podyplomowego jeszcze wiele należy udoskonalić, chociaż działania ostatnich lat są obiecujące. Do nich zaliczyć można utworzenie przez Towarzystwo Internistów Polskich systemu certyfikacji kształcenia podyplomowego lekarzy internistów. Zainteresowany pacjent może od niedawna sprawdzić w Internecie, czy jego lekarz dokształca się na bieżąco.

Zainteresowanie, jakim cieszą się organizowane przez Towarzystwo Internistów Polskich i Medycynę Praktyczną coroczne Krajowe Konferencje Szkoleniowe jest też dowodem, że większość kolegów to rozumie i mimo utrudnień życia codziennego oraz kosztów, jakie ponoszą, stale się szkoli.

Nie bez znaczenia jest także system punktowej oceny procesu kształcenia i weryfikacja konferencji i kursów pod względem ich przydatności szkoleniowej dla lekarzy chorób wewnętrznych. Prowadzi to Komisja ds. Kształcenia Specjalistycznego i Ustawicznego działająca od dawna w Towarzystwie Internistów Polskich, a kierowana wielce owocnie przez prof. dr. hab. dr. h.c. Andrzeja Szczeklika. Niedawno powołano Komisję ds. Kształcenia Przeddyplomowego, która kontynuuje wysiłki zapoczątkowane wcześniej przez prof. dr hab. med. Irenę Zimmermann-Górską nad stałą oceną kształcenia internistycznego studentów w polskich uczelniach medycznych.

Obejmuje pan profesor kierownictwo w Towarzystwie Internistów Polskich w latach 2004-2007, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić i jakie zadania stawia przed sobą?

Z Towarzystwem Internistów Polskich jestem związany od 1987 roku, a od 1992 r. nieprzerwanie jestem członkiem władz centralnych Towarzystwa. To daje mi pewną perspektywę czasową spojrzenia na sprawy naszej organizacji. Wydaje się, że Towarzystwo łączy dwa kierunki rozwoju: jeden to organizacja konferencji i zjazdów, a drugi to podejmowanie działań o charakterze związku zawodowego internistów. Wydaje się, że w czasie kiedy medycyna i organizacja lecznictwa szybko zmieniają swoje oblicze, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, po co istnieje Towarzystwo Internistów Polskich. Muszą je sobie zadawać wszyscy członkowie organizacji. Chciałbym, aby wielu kolegów internistów znalazło w programie działania Towarzystwa to, czego im brakuje do prawidłowego rozwoju zawodowego. Zaliczam tu np. informację naukową, przygotowaną przez ekspertów i tym samym odróżniającą się od materiałów promujących leki, czasami dostarczanych przez firmy farmaceutyczne. Za pierwszoplanowe uważam szkolenie podyplomowe i jego weryfikację. Niemałą rolę winno odgrywać w tym nasze czasopismo – Polskie Archiwum Medycyny Wewnętrznej, ukazujące się od 1923 r. i mające dobrą pozycję w rankingach czasopism naukowych.

W dobie globalizacji wymiany informacji naukowej należy rozwijać kontakty międzynarodowe i utrzymywać już istniejące. Towarzystwo Internistów Polskich należy do International Society of Internal Medicine oraz European Federation of Internal Medicine. Od kilku lat organizowane są wspólnie z kolegami ze Słowacji, Czech i Litwy konferencje naukowo-szkoleniowe, a także uczestniczymy w spotkaniach internistów środkowoeuropejskich. Konferencje to dużo więcej niż spotkania naukowe, to również podejmowanie współpracy w wielu dziedzinach zarówno naukowych, jak i klinicznych oraz szkoleniowych. Rozwijamy również współpracę z towarzystwami reprezentującymi specjalności wyodrębnione z interny. Przykładem może być dzisiejsza konferencja, której program naukowy powstawał przy współdziałaniu kolegów innych specjalności, szczególnie podspecjalności wywodzących się z interny.

Chciałbym, aby Towarzystwo Internistów Polskich było organizacją, z którą identyfikują się chętnie i często lekarze chorób wewnętrznych, aby ułatwiało im pracę i dążyło do ukazywania miejsca i roli internisty w lecznictwie. Lekarz zajmujący się holistycznie chorym, a takie możliwości ma dobrze wyszkolony i właściwie umiejscowiony w strukturze organizacyjnej lecznictwa internista, jest nie do zastąpienia. A oczekują tego zarówno chorzy, jak i lekarze.

Życzę sukcesów zarówno podczas zjazdu, jak i w okresie kadencji 2004-2007 i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał EMM